sobota, 18 września 2010

Wywiad z Jaredem Leto w magazynie Twój STYL

Leto wszędzie

ZA DUŻO CHCECIE WIEDZIEĆ


Kim jest Jared Leto : bardziej muzykiem czy bardziej aktorem? Niedawno brawurowo wystąpił w Polsce ze swoim zespołem 30 Seconds to Mars. Lada chwila do kin wchodzi film Mr. Nobody, w którym zagrał rolę życia. Jakie inne zalety ma mister Leto, sprawdzała w Wenecji Mariola Wiktor. Zazdrościcie jej tego spotkania? To zrozumiałe.

Fanki kochają go za role w filmach Reguiem dla snu, American Psycho, Cienka czerwona linia.
On jednak na pierwszym miejscu stawia muzykę. W swoim zespole jest wokalistą i gitarzystą. I ostatnio odmówił zagrania u samego Clinta Eastwooda, bo musiałby zrezygnować z trasy koncertowej! A kiedy aktor Elijah Wood skrytykował jego muzykę, Jared wdał się z nim w bójkę. Więc już wiem, czego nie mówić, kiedy spotykamy się na tarasie hotelu Excelsior w Wenecji z okazji premiery Mr. Nobody reżyserii Jaco Van Dormaela. Tytułowy bohater, grany przez Leto, żyje w niedalekiej przyszłości i jako ostatni śmiertelnik wspomina swój los, rządzące nim przypadki oraz związki z kobietami. W filmie ma 120 lat, w życiu 38, wygląda na 25. Szczupły, wysportowany, z lekko potarganymi włosami. Często się śmieje, energicznie gestykuluje, żartuje. Kiedy pytam o tatuaż na dłoni, uśmiecha się tajemniczo. „Za dużo byś chciała wiedzieć! - słyszę. - Nikomu o tym nie mówię”.

Twój STYL : Podobno aktorem zostałeś przy okazji. Co więcej, mimo statusu gwiazdy i blisko 20 letniej kariery nadal nie wiesz, czy chcesz ten zawód uprawiać. Tak jest?
Jared Leto: (śmiech!) Tak. Wiem, że to zabrzmi co najmniej dziwnie w ustach prawie 40-letniego faceta, ale ciągle jestem jakby w...rozkroku. Bez zawodowej stabilizacji. Taki ze mnie niedopasowany do życia outsider! To nie tak, że nie chciałem być aktorem. Owszem, czemu nie. Ale od najmłodszych lat interesowała mnie głównie muzyka. Uwielbiałem chodzić na koncerty rockowe, chłonąć atmosferę, spontaniczne reakcje publiczności i muzyków. Czuć energię, jaka wytwarza się między ludźmi.

TS: Kogo słuchałeś jako nastolatek?
JL: W szkole średniej byłem fanem grupy Rush (kanadyjskie trio grające progresywnego rocka – red.). Nosiłem obciachowe fryzury i koszulki z podobiznami idoli. Żeby mieć kasę na koncerty pracowałem na zmywaku, sprzątałem bary. Otarłem się wtedy o półświatek: prostytutki, narkomanów, lumpów...Zacząłem ich uważnie obserwować i szkicować. Spokojnie, nie zszedłem na złą drogę. Za to zainteresowałem się rysunkiem i malarstwem do tego stopnia, że zacząłem studia na Uniwersytecie Sztuki w Filadelfii. Niestety, dość wcześnie dotarło do mnie, że drugim Jacksonem Pollockiem raczej nie będę...

TS: I wtedy pojawiła się myśl o aktorstwie.
JL: Jeszcze nie! Chociaż moje zainteresowania szły w stronę obrazów. Tyle że ruchomych – krótkich filmów i teledysków. W Nowym Jorku zacząłem się uczyć podstaw reżyserii filmowej i telewizyjnej. Ta praca miała sporo wspólnego z muzyką. Wideoklip to przecież rytm, połączenie dynamicznego montażu i wyrazistego, pulsującego obrazu. Kiedy po latach zagrałem u Darrena Aronowskiego w Requiem dla snu, byłem pod wielkim wrażeniem teledyskowego montażu, który świetnie oddaje paranoiczny sposób myślenia bohaterów. Sam Aronowsky nazwał go hiphopowym. Jestem na takie zabiegi wrażliwy jako muzyk, wokalista i gitarzysta zespołu 30 Seconds to Mars.

TS: Dojdziemy i do tego. Tymczasem ciągle migasz się od odpowiedzi na pytanie, jak zostałeś aktorem.
JL: Bo to – jak widzisz – kręta droga była... W czasie studiów filmowych napisałem scenariusz etiudy Crying Joy. Nie miałem budżetu, więc w głównych rolach obsadziłem siebie i kolegów. Odkryłem wtedy, że ciało i aktorska ekspresja to – po muzyce i malarstwie – nowy sposób na wyrażenie moich nieokiełznanych emocji. Pojechałem do Los Angeles, zapiałem się na kursy aktorskie i po dwóch latach statystowania dostałem rolę w młodzieżowym serialu MTV Moje tak zwane życie.

TS: I to był przełom?
JL: Przedtem nie miałem pojęcia, co znaczy popularność. A tu niemal z dnia na dzień straciłem anonimowość. Nie mogłem rano zejść po bułki czy pobiegać z psem po parku, żeby nie usłyszeć wrzasków zachwytu i nie podpisać co najmniej kilkunastu autografów. Ale to jeszcze nic... Najbardziej idiotycznie się poczułem, gdy jakieś głupawe tabloidy ogłosiły mnie jednym z „50 najpiękniejszych ludzi”.

TS: A co w tym złego? Mogłeś zostać hollywoodzkim amantem.
JL: Nie jestem lalką Barbie w męskim wydaniu... Rozumiem chyba, co czują aktorki, które mają większe ambicje niż tylko ślicznie wyglądać. Widzę też jak trudno jest wyłamać się z tego schematu. Świadomość, że na wiele lat zostałbym wrzucony do worka z napisem „komedie romantyczne” albo „kino akcji” i że biegałbym ze spluwą, a w przerwach zabawiał się z panienkami, nie jest miła. Myślę, że pogardzałbym sobą i jako człowiek, i jako aktor. Wątpię, czy chciałbym potem takie filmy oglądać bez poczucia rozmieniania się na drobne.

TS: Cenny dystans. Skąd go masz?
JL: Jako dziecko dużo podróżowałem. Mama, znakomita fotografka, dostawała zlecenia na sesje zdjęciowe do najlepszych amerykańskich magazynów. Byliśmy m.in. Na Haiti, w Brazylii, na Alasce, w Kolorado. Obracaliśmy się w środowiskach artystycznych: muzyków, malarzy, ludzi teatru. To było życie na walizkach, ale zarazem jakby hipisowskiej komunie, gdzie najbardziej liczyła się kreatywność i swoboda twórcza. I te wartości zostały mi na całe życie.

TS:Gdybyś jednak zdecydował się na etykietkę amanta, zyskałbyś większą sławę i pieniądze.
JL: Jeśli naprawdę zależałoby mi na pieniądzach, zostałbym maklerem giełdowym albo facetem. Który rewolucjonizuje rynek informatyczny. Nigdy nie pracują dla szmalu. Cudownie, gdy praca jest pasją i gdy każdego dnia czujesz, że ona cię rozwija, poszerza myślenie, prowokuje do przełamywania własnych ograniczeń, uczy czegoś nowego o sobie i świecie. Nie chciałbym jednak, aby mój lekko pogardliwy stosunek do popkultury i serialu MTV, który mnie wylansował, przysłonił fakt, że ta sława otworzyła mi potem wiele drzwi. Dzięki niej poznałem reżyserów, o których mogę powiedzieć: to zaszczyt, że chcieli mnie angażować.

TS: Zastanawiam się, czy Twoja gotowość do oszpecania się, tycia i starzenia to wynik buntu przeciw stereotypowi pięknego hollywoodzkiego chłopca, czy może masochizm albo niewiara we własne aktorskie możliwości?
JL: Trafiłaś! Wszystkiego po trochu. Ja chyba nie jestem całkiem normalny. Wydaje mi się., że kiedy fizycznie poświęcę się dla roli, ludzie to zauważą, docenią i będą mniej krytycznie patrzeć na aktorskie niedociągnięcia. Więc jest to rodzaj asekuracji. Jednocześnie wiem, że taka metoda uprawiania zawodu rujnuje zdrowie. W tym sensie jestem idiotą i masochistą. Do dziś na przykład mam problemy z kręgosłupem i stawami po tym, jak próbowałem zrzucić 20 kilogramów, które przybrałem dla roli mordercy Johna Lennona w Rozdziale 27.

TS: Cóż to była za straszna dieta?
JL: Płynna, dziesięciodniowa. Piłem mieszankę soku cytrynowego rozcieńczoną wodą z syropem klonowym, doprawioną pieprzem. Nie polecam... Efektem było osłabienie, że nie mogłem chodzić. Nawet poruszanie stopami sprawiało ból. Musiałem na parę dni przesiąść się na wózek inwalidzki. Ale za największe wyzwanie uważam rolę dilera narkotykowego w Requiem dla snu. By wypaść przekonująco, naprawdę głodowałem. Spędziłem tydzień wśród narkomanów i bezdomnych Nowego Jorku. Stałem się jednym z nich. Słuchałem ich przerażających historii. W mojej obecności jedna dziewczyna straciła przytomność z przedawkowania. Raz mnie okradziono. Innego dnia, nie wiem dlaczego, zostałem uderzony w twarz przez jakiegoś brudnego faceta w łachmanach.

TS: W Mr. Nobody u Jaco Van Dormaela stworzyłeś kreację życia.
JL: To jedna z moich największych przygód aktorskich. Już sam scenariusz jest jak surrealistyczny, szalony obraz. Gram staruszka, ostatniego śmiertelnika na Ziemi, który skonfrontowany ze śmiercią jest jednocześnie ostatnim człowiekiem mającym wybór swojej drogi życiowej. Jednak przewrotność losu sprawia, że ten wybór ograniczony jest przez przypadek. Wcielam się więc w kilkanaście wariantów życiorysu, które potencjalnie mogłyby być udziałem bohatera. Zdjęcia trwały siedem miesięcy non stop. To było gigantyczne przedsięwzięcie, a codzienna charakteryzacja na 120-latka zajmowała sześć godzin. Protezy zębów, szkła kontaktowe, nakładanie sztucznej skóry i uszu, makijaż, zmiany wyglądu całego ciała i nauka poruszania nim... Dziś już chyba nie miałbym tyle siły i odwagi, by to powtórzyć.

TS: Taka rola nie może chyba mieć wpływu na życie?
JL: Zacząłem inaczej patrzeć na znaczenie przypadku. Stałem się bardziej uważny, świadomy siebie i tego, że czasem nawet drobna decyzja może całkowicie zmienić bieg wydarzeń. Wiemy już też, że szkoda marnować czas na głupoty.

TS: Niedługo stuknie Ci czterdziestka. Nie masz poczucia, że coś przegapiłeś, coś Ci umknęło?
JL: Chyba wiem, do czego zmierzasz... Że nie założyłem rodziny? A jest na to jakiś konkretny czas? Czy wiadomo, kiedy trzeba to zrobić?

TS: Nie. Chyba nie. Przymusu też nie ma...
JL: Byłem w różnych związkach, przeważnie z aktorkami i , niestety, żaden nie przetrwał próby czasu. Oczywiście powodów jest wiele, ale jeden ciągle się powtarzał. Wzrost zainteresowania paparazzich mną i partnerką. Czyli zero swobody i intymności. A mnie to przeszkadza, bo z natury jestem niespecjalnie towarzyski. Poza tym nie mam łatwego charakteru. Gdy pracuję, mało dbam o życie prywatne, oczywiście, wiem, tracę na tym. Omijają mnie radości, za którymi być może będę tęsknił. Kiedy zapytano mnie, co było najtrudniejszym zadaniem w Mr. Nobody, odpowiedziałem, że rola ojca. Bo nie mam doświadczeń w tej materii.

TS: Czy można zaryzykować twierdzenie, że teraz Twoją rodziną jest zespół 30 Seconds to Mars? Spędzacie razem miesiące w trasach koncertowych na całym świecie.
JL: Tak, to moja rodzina, ale nie tylko w sensie metaforycznym. Perkusistą jest przecież mój brat, rok starszy Shannon. Wspaniale jest podróżować z kimś, kogo znasz na wylot. Zawsze możemy na siebie liczyć. Mamy te same muzyczne zainteresowania. Kochamy Depeche Mode, Led Zeppelin, The Cure, Pink Floydów. Shannon to improwizator, świetny showman, podkręca klimat koncertów. Lubię, jak od razu widać emocje publiczności.

TS: Przed kamerą tego nie doświadczasz?
JL: W filmie jestem tylko trybikiem w maszynie, a na estradzie reżyserem tego, co się dzieje. Energia publiczności dodaje skrzydeł. To mój narkotyk. Nie czuję zmęczenia. Oczywiście, sytuacje bywają różne. Inaczej przeżywa się występ na stadionie Wembley, a zupełnie inaczej, gdy grasz w samym środku pustyni dla żołnierzy w Iraku. Wtedy wiesz, że dla tych chłopaków to jedyna ucieczka od koszmaru, jaki przeżywają na co dzień.

TS: Stronisz od wielbicielek pod kinem, ale chętnie spotykasz się z fanami 30 Seconds to Mars.
JL: Rozmowa z ludźmi, którzy czują muzykę, to jedno, a bycie przedmiotem zainteresowania tabloidów polujących na skandale z twojego życia prywatnego – to drugie. Poza tym wzrusza mnie, że w Japonii czy Meksyku spontanicznie tworzą się grupki fanów, którzy znają na pamięć nasze kawałki. Nie można tego nie docenić. Teraz promujemy krążek This Is War.

TS: Jaką muzykę gracie? Jak określiłbyś ten styl?
JL: Polka.

TS: Słucham?
JL: Andy Warhol miał rację, mówiąc, że etykiety dobre są na puszki, a nie dla ludzi... Ale tak na poważnie, to skłaniamy się w stronę progresywnego metalu.

TS: Twój sposób na szczęście?
JL: Pakuję plecak i wyjeżdżam w góry Kolorado. Sam. W ciszy zanurzam się w piękno. Uwielbiam być na krawędzi. Blisko nieba.

Rozmawiała MARIOLA WIKTOR. Wenecja

2 komentarze: