Specjalnie dla Was zamieszczam go tutaj.
ARTEFAKT
Przede wszystkim trzeba pogratulować rekordu. Gdy otworzymy
księgę Guinness World Records 2013, znajdziemy
w niej notatkę pod tytułem Najdłuższa trasa rockowa. Czytamy: Zespół Thirty
Seconds To Mars potrzebował na objazd świata znacznie więcej niż 30 sekund.
Trasa promocyjna płyty „This Is War”, która objęła 309 koncertów, rozpoczęła
się 11 listopada 2009 roku i dobiegła końca ponad dwa lata później, 7 grudnia
2011, w nowojorskiej Hammerstein Ballroom. Z
naszego punktu widzenia ważne jest, że podczas rekordowego tournee grupa
aż trzykrotnie zawitała do Polski, 20 sierpnia 2010 roku wystąpiła w Krakowie w
ramach festiwalu Coke Live, 14 grudnia zjawiła się na warszawskim Torwarze, a 7
i 8 listopada roku 2011 odbyły się dwa koncerty w Atlas Arenie w Łodzi. Dla
ścisłości: dwa finalne koncerty światowej trasy miały miejsce 8 i 9 grudnia
2011 roku. Obejrzeli je jednak tylko szczęśliwcy, którym udało się dostać do
mieszczącego 250 osób kościoła św. Piotra w Nowym Jorku. Charytatywna impreza
odbywała się pod hasłem Church Of Mars For Haiti, miała na celu pomoc dotkniętej
tragicznym trzęsieniem ziemi wyspie. Jared przebywał na Haiti na początku lat
80., jako dwunastolatek, jego matka pracowała tam jako wolontariuszka w
ośrodkach zdrowia. W roku 2011, po tragicznym trzęsieniu ziemi, wrócił na
Karaiby z aparatem fotograficznym, a swój pobyt udokumentował albumem Haiti.
Książkę można kupić w internecie za równe 100 dolarów, dochód jest oczywiście
przeznaczony dla potrzebujących.
Po
zakończeniu trasy zespół postanowił zrobić sobie rok przerwy od koncertów. Nie
oznaczało to przerwy w aktywności lidera. Niemal natychmiast kontynuował
tworzenie materiału, zaczął go zresztą przygotowywać już w trasie. Od jakiegoś
czasu reżyserował też film dokumentalny na temat grupy, występując pod
pseudonimem Bartholomew Cubbins. 4 tysiące godzin nakręconego materiały trochę
go przytłaczało, obraz zgłoszono jednak do Toronto International Film Festival,
co wymusiło przyspieszenie prac. 14 września 2012 roku Artifact ujrzał podczas
tej imprezy światło dzienne, spełniając swój główny cel: pokazanie sporu
prawnego między zespołem a wytwórnią EMI.
Przypomnijmy: w 2008 roku zespół Thirty Seconds To Mars
dowiedział się, że mimo multiplatynowej sprzedaży płyty Beautiful Lie nie tylko
nic nie zarobił, ale wręcz winny był firmie pieniądze. Wykorzystując kruczek
kalifornijskiego prawa ogłosił, że zrywa kontrakt. Wytwórnia odpowiedziała
pozwem na 30 milionów dolarów należnymi rzekomo za trzy pozostałe w kontrakcie
albumy. Zespół rozpoczął wtedy nagrywanie płyty na własny koszt, a sprawa
odcisnęła piętno na jej wyrazie artystycznym (o czym świadczy już tytuł – This Is
War). Strony w końcu się dogadały, rzecz ukazała się w barwach EMI, z filmu
wynika jednak, że Thirty Seconds To Mars wciąż ma 1,7 dolarów długu. Inna sprawa,
że po drodze EMI przejął koncern Universal i to on zajmuje się teraz sprawami
zespołu. Artifact wyróżniono w Toronto nagrodą publiczności.
REJONY PRZEMYSŁOWE
Bardzo aktywny Jared nie poprzestał na działalności
fotograficznej i filmowej. Zajmuje się też inwestowaniem w nowe technologie. Trzy
założone przez niego firmy zatrudniają około 30 osób. Pierwsza to The Hive. Po doświadczeniach
z kolektywnym przygotowaniem okładki This Is War muzyk zbudował ekipę, która
zajmuje się promocją grupy (oraz innych wykonawców) w mediach
społecznościowych. Następnie powstała firma The One And Only Golden Tickets
(dziś pod nazwą Adventures In Wonderland) organizująca ekskluzywne spotkania
fanów z gwiazdami, przykładowo: chcecie poznać Thirty Seconds To Mars na tak
zwanym meet&greet podczas festiwalu Impact? Proszę bardzo: 350 dolarów.
Cena nie obejmuje biletu na imprezę, ale gwarantuje fotkę z muzykami, podpisany
plakat i pakiet gadżetów.
Wreszcie
VyRT – platforma internetowa, która pozwala na transmitowanie wydarzenia
artystycznego dla słuchaczy na całym świecie. Nic nowego, powie ktoś, mamy
przecież YouTube, ale chodziło o ominięcie dużych korporacji, daleko posunięta
interaktywność, a także wyeliminowanie reklam – uczestnictwo jest płatne (około
10 dolarów). W ramach VyRT odbyły się jedyne w ubiegłym roku występy grupy,
nadawane z jej kwatery głównej w Los Angeles: pierwszy 27 kwietnia, potem 26 i
27 sierpnia, wreszcie 1 grudnia.
Na
razie to wszystko, bo zespół rusza w światową trasę. Jej preludium to dwa
majowe koncerty w USA, a 5 czerwca wystartuje na dobre w Warszawie, na Impact
Festival. Dwa tygodnie wcześniej trafi natomiast do sprzedaży nowa płyta Thirty
Seconds To Mars, Love, Lust, Faith And Dreams.
W marcu
poprzedziła ją premiera singla Up In The Air. Wyjątkowa. Jared wpadł na pomysł,
by odbyła się w przestrzeni pozaziemskiej, dokładnie na Międzynarodowej Stacji
Kosmicznej. 18 marca muzycy połączyli się z amerykańskimi członkami tej załogi,
którym dostarczono wcześniej utwór na płycie CD – R. w pokazywanej na żywo
transmisji Leto rozmawiał z naziemnego centrum dowodzenia z inżynierem lotu
Tomem Marshburnem, zadając mu – z widocznym entuzjazmem – pytania o specyfikę
pobytu na orbicie.
Dzień później
singel trafił do mediów i sprzedaży cyfrowej. Reszta zawartości albumu jest
pilnie strzeżoną tajemnicą. Żeby ją poznać, musieliśmy się udać do londyńskiej
siedziby Universal Music, gdzie urządzono ściśle kontrolowany odsłuch
materiału. A kilka godzin później, w jednym z hoteli w Soho, mieliśmy okazję
porozmawiać z liderem Thirty Seconds To Mars.
Jared do facet przesympatyczny. Racząc się mlekiem
migdałowym chętnie i rzeczowo odpowiadał na pytania, a gdy dowiedział się, skąd
przyjechałem, na wstępie rzucił: Uwielbiam Polskę, jestem szczęśliwy, że tam
wrócę. Mam nadzieję, że trzymacie dla mnie trochę pierogów. Polska zawsze była
dla nas niesamowita, przyjazd tam był jak marzenie. Podobało mi się wszystko: Warsaw,
Cracow, Łódź… Dobrze wymawiam? Bo wszyscy mówią Loads… Skomplementowałem, że
wymowa prawie idealna, dodając że ma rewelacyjną pamięć, zważywszy że odwiedzili
podczas trasy setki miast. W Łodzi zagraliśmy dwa wspaniałe koncerty z rzędu,
cóż za miasto! – odrzekł. Pamiętam, jak po nim biegałem i robiłem zdjęcia,
które umieściłem na mojej stronie. Zainteresowały mnie stare rejony przemysłowe:
fabryki i domy, piękne budynki… No i świetna kultura – mnóstwo młodych ludzi,
wspaniałych dzieciaków. Wiele osób pomija Polskę, gdy przyjeżdża do Europy na
zwiedzanie. Amerykanie jeżdżą zwykle do Paryża, Londynu, może Wiednia, a
zapominają o Polsce – magicznym miejscu. Ja jednak je uwielbiam i mam kilku
bardzo dobrych polskich przyjaciół.
Po wymianie
uprzejmości można było przystąpić do części zasadniczej…
NA KSIĘŻYC I Z POWROTEM
Jeśli wasz zespół porównać do rakiety kosmicznej, to odpadły już
zbiorniki z napisem EMI, minęliście orbitę okołoziemską i swobodnie żeglujecie
w kosmos…
(śmiech) Ładnie powiedziane. Rzeczywiście czujemy, jakby to
był nowy początek. Nowa płyta jest bardziej optymistyczna, poprzednia była
niezwykle mroczna, była wyzwaniem – dotyczyła konfliktu, wojny, przetrwania…
Teraz czujemy się swobodnie, dobrze to ująłeś. Pojawiają się co prawda nowe
problemy i wyzwania, ale dotyczą raczej aspektu kreatywnego niż
finansowo-biznesowego. Wydaje mi się, że stworzyliśmy dzieło naszego życia,
zawiesiliśmy sobie na nowo poprzeczkę i zaczęliśmy od nowa, w zupełnie nowym
miejscu. Wierzę i mam nadzieję, że ludzie będą tym nowym albumem bardzo
zaskoczeni.
Mówisz o optymizmie, ale gdzieś stwierdziłeś, że nowa płyta
jest najmroczniejsza w całej karierze.
Chwilami. Musisz przeżyć chmurny dzień, żeby docenić słońce.
Yin i yang. Koniecznie są dwie strony. W porównaniu z poprzednią płytą ta jest
jednak świętem. Owszem, są tu niesamowicie mroczne, atmosferyczne, filmowo
brzmiące fragmenty, są bombastyczne momenty z orkiestrą, ale jest też nadzieja,
optymizm.
Ciekawym pomysłem była premiera pierwszego singla na stacji
kosmicznej. Wyglądało to na efekt pracy działu PR wytwórni, ale podobno wpadłeś
na to sam? I pierwotnie miałeś na myśli balon meteorologiczny?
Oni nigdy by na to nie wpadli… Tak, balon był moim planem
awaryjnym. Chciałem przesunąć granicę, a jak można to bardziej zrobić, niż
patrząc w niebo? Mój dziadek był pilotem. Służył w siłach powietrznych i
pracował dla FAA (Federalna Administracja Lotnictwa – przyp. bart). Kiedy dorastałem, zabierał nas na przejażdżki
małymi samolotami, naprawdę niewielkimi, całe się trzęsły… Pokochałem więc
awiację już w młodym wieku. Zawsze fascynowała mnie też NASA (Narodowa Agencja
Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej – przyp. bart), bo za jej sprawą marzenia
stawały się rzeczywistością. Chodziło o wykorzystanie potencjału ludzkości. Rzeczy,
których dokonali, były zdumiewające. Polecieli na Księżyc i z powrotem, bazując
na równaniach, na matematyce. Fenomenalne, nieprawdaż? Zwłaszcza że działo się
to czterdzieści lat temu. I od tego czasu dokonują równie niesamowitych rzeczy.
Kiedy oglądałem zapis twojej rozmowy z astronautą, widziałem
niemal dziecięcy entuzjazm. Czy nie żałujesz, że w dzisiejszych czasach idea
podboju kosmosu jakoś skarlała, mało kogo fascynuje?
Owszem. Cała nadzieja w prywatnych firmach, napędzanych
czyjąś ambicją lub chęcią zysku. To niebezpieczne, ale nie ma innej metody, żebyśmy
wyruszyli w odległą przestrzeń. Ludzie skupieni są na sobie, jesteśmy skupieni
na naszej kulturze, społeczeństwie, wydaje mi się że priorytetem jest teraz
rozwiązywanie tutejszych problemów. Żałuję, że nie ma większego zainteresowania
eksploracją kosmosu. Jednym z celów naszej akcji było wywołanie dyskusji na ten
temat i to się udało – przynajmniej w naszym świecie.
UNIWERSALNY JĘZYK
Musicie mieć w tej swojej rakiecie mnóstwo przycisków,
których naciśnięcie wyzwala rozmaite elektroniczne dźwięki… Przy pierwszym
kontakcie z Love, Lust, Faith And Dreams zwraca uwagę zmiana brzmienia w tym
kierunku.
Tak się może wydawać, bo piosenki są bardziej… odsłonięte. Tego
typu rzeczy zawsze jednak były na naszych płytach, od samego początku, ale było
też chyba więcej gitar. Gdyby odjąć gitary, wyszłoby to, co jest pod spodem. Tym
razem ważne jest to, że gdy posłuchasz płyty, pojawia się więcej niż czegokolwiek
instrumentów smyczkowych i dętych – to jest dla nas nowość. Waltornie, puzony,
tuby – dęte blaszane… Niektóre braliśmy z sampli, niektóre były grane na żywo. A
także mnóstwo smyczków: różnorakie efekty orkiestrowe. Znajdziesz też piosenki
jak Conquistador, oparte na potężnych gitarach – to chyba najcięższy kawałek,
jaki kiedykolwiek stworzyłem…
Ten riff –
istny Led Zeppelin!
Dokładnie – powrót do lat 70. Powinien usatysfakcjonować
wszystkich fanów rocka, ale według mnie ważne było pójście inną drogą, zbadanie
nowego terytorium. Syntezatory, których używamy, też są jednak stare,
wykorzystujemy wiele analogowego sprzętu z lat 70. i 80. Dorastałem przy
dźwiękach, które tworzyły zespoły jak Pink Floyd czy The Who w nowoczesnej wówczas
technologii. Szukamy nowej drogi, przełamujemy własne bariery, uznaję ten album
za nowy początek, świeży start.
Mnóstwo tu charakterystycznych dla stylu grupy wokaliz, tych
o-o-o, u-u-u. Stosujesz je, by łatwiej komunikować się z międzynarodową publicznością
na koncertach?
Tak, to uniwersalny język. Na pewno przydaje się na
koncertach, które są dużą częścią naszej działalności – my dużo koncertujemy. Gdy
jednego dnia grasz w Polsce, a drugiego w Estonii, fajnie jest mieć grupę ludzkich
głosów jako instrument, nie tylko sposób wyrażania tekstu. Używam takich
patentów, bo to świetny sposób komunikacji. Gdy słyszysz te partie, one nie są
dla mnie, tylko dla widzów, chodzi o to, żeby publiczność stała się częścią
utworu. Widzowie są instrumentem – to jest stosowane od tysięcy lat, pojawiało
się w greckim chórze. Jest partia muzyków, aktorów czy kogo tam, są dialogi i
jest chór, refren, który pozwala publiczności brać udział w widowisku.
Czy w fortepianowej części utworu Pyres Of Varanasi
nawiązaliście do Marszu żałobnego Chopina?
Uwielbiam Chopina, ale nie, nie inspirował nas tej piosence.
Napisałem ją w Indiach – jest tu raczej coś azjatyckiego. Nagrywałem dźwięki na
ulicy, można je wyłapać, gdy wsłuchać się w utwór. Głosy ludzi, przechodzące
krowy – różne rzeczy. Nagrałem też głos indyjskiej śpiewaczki (artysta
demonstruje tę partię w swoim wykonaniu – przyp. bart). Gdy zjechałem całą Europę, skończyłem światową
trasę, w styczniu, zacząłem proces nagrywania w Indiach. Chciałem pojechać do
miejsca intensywnego, egzotycznego, gdzie panuje mieszanina dźwięków i widoków.
Wyglądało to tak, że nagrywałem dźwięku na ulicy, mieliśmy przenośne studia z Pro
Tools, i zaczynałem tworzyć od razu na miejscu. Czasami zbierali się ludzie,
zaczynali tańczyć, śpiewać, było to magiczne, niesamowite.
Rozpoznawali cię?
Nie! (śmiech) Ani trochę. Jeździliśmy i zatrzymywaliśmy się
w jakiejś mieścinie, pukaliśmy do drzwi, witaliśmy się, a tamci: Kim jesteście?
Nigdy nie widzieli żadnych obcych. Bywało, że schodziła się cała wioska…
Część nagrań dokonałeś jednak w Europie.
W Polsce też. Miałem przenośne studio w pokoju hotelowym w
Łodzi, będąc tam nagrywałem, pracowałem nad piosenkami, które trafiły na płytę.
Jest to więc po części polska płyta.
Podobno nie powiedziałeś kolegom, że zacząłeś pracę nad
albumem. Dlaczego? Nie byłeś pewny przyszłości grupy?
Była pewna doza niepewności, ale związana raczej z tym, że
bardzo długo koncertowaliśmy – potrzebowali przerwy. Oni wzięli więc sobie
wolne, a ja zabrałem się od razu do tworzenia. Mój brat gra na perkusji, więc w
tej dziedzinie nic się nie działo, wszystko było w porządku, ale przez rok
komponowałem samodzielnie. Shannon doszedł potem, a dużo później Tomo. Widzieli,
że coś robię, ale robiłem to sam. Chcieli wolnego, graliśmy przecież przez dwa
i pół roku… Z ich punktu widzenia dobrze było odpocząć. A ja od razu chciałem
tworzyć, żeby nie czuć presji dostarczenia muzyki na określony termin, chciałem
ją przygotować na zapas.
KAMIENIE WĘGIELNE
Tytuł Love, Lust, Faith And Dreams sugeruje, że nowa płyta
opiera się na spójnej koncepcji.
Masz rację, to w dużej mierze płyta koncepcyjna. Miłość,
pożądanie, wiara i marzenia to kamienie węgielne życia. Każda piosenka odnosi
się do jednego lub kilku z tych tematów. Każde z tych słów jest użyte w każdej
z piosenek na płycie przynajmniej raz.
Poszczególne hasła anonsowane są też przed niektórymi
piosenkami przez damski głos, brzmiący trochę komputerowo, niczym HAL z filmu
2001:Odyseja kosmiczna.
Faktycznie, brzmi trochę jak HAL… Mieliśmy nagrany głos,
który przypominał go jeszcze bardziej, ale odrzuciłem go, bo nie chciałem, żeby
to brzmiało zbyt science-fiction. Wyszło tak przypadkowo, ale stwierdziłem: Mój
Boże, to brzmi jak HAL, musimy powtórzyć… Nowy głos jest ludzki, chociaż brzmi dziwnie.
Mówi to po angielsku chińska aktorka – interesująca sprawa, bo brzmi tak obco. Mamy
też wersję wypowiedzianą po chińsku, chińskie słowa słychać poza tym przed
utworem Do Or Die.
Spróbujmy rozpracować cztery tytułowe elementy. O marzeniach
mówiłeś, że są istotą tego zespołu. Ale przecież osiągnęliście już w świecie
rocka niemal wszystko.
Zawsze są marzenia, które pragnie się urzeczywistnić. Myślę,
że przyczyną, dla której ktoś zostaje artystą, jest chęć przekształcania marzeń
w rzeczywistość. Istotą bycia muzykiem jest wchodzenie na scenę, nagrywanie
płyt i koncertowanie na świecie. Przyjazd do Łodzi, Krakowa, jedzenie pierogów…
Wszystko to wiąże się z marzeniami. Pierogowe marzenia. A jest jeszcze tyle
miejsc, w które można się udać. Bardzo ważna jest sama podróż.
Wiara. Jesteście religijni?
Wiara nie musi się koniecznie wiązać z religią. Mogę natomiast
powiedzieć, że wiara jest kluczowa do realizacji marzeń. Musisz mieć wiarę
niezależnie od wszystkiego, nawet gdy pojawiają się wątpliwości, musi tkwić tobie
drobna iskierka wiary… Wiary w siebie, a czasem, gdy w siebie wątpisz, wiary w
drugą osobę, wiary w to, co znasz i w nieznane… Wszystkie te słowa – Miłość,
pożądanie, wiara i marzenia są najbardziej powszechne, a równocześnie najsilniejsze
i najbardziej ważne ze wszystkich. Esencjonalne.
W Up In The Air opisujesz pożądanie, trochę jednak zaburzone…
(śmiech) Powiadają, że wszystko kręci się wokół seksu… Poza
seksem. W seksie chodzi o dominację. Ta piosenka także nie dotyczy wyłącznie
seksu. Dotyczy władzy. I nie trzeba pałać pożądaniem do kogoś – można pożądać
czegoś. Możesz pożądać tych pieprzonych jagód (tu artysta wskazuje na leżące na
stole owoce – przyp. bart). Albo tej herbaty… Życia. Miłości.
Słowo miłość pojawia się już na początku płyty. Czy jest
najważniejsze?
Miłość do innych, miłość do pracy, również miłość
romantyczna…
Rozmawiał : Bartek Koziczyński
(przepisane z Teraz Rocka specjalnie dla bywalców bloga ;) )
" Pierogowe Marzenia " Brechtam . + Super blog, tylko za dużo zdjęć, za mało wywiadów itp.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Sara
Dzięki za komentarz i słuszną uwagę, zmiany na pewno się pojawią. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię Saro.